kluski dyniowe i jesień w Stróży 2013
Jesień w Stróży jest najpiękniejsza. Jako typowy mieszczuch wcale nie lubię ciszy i spokoju, jednak kiedy wyruszamy do Stróży jesienią, przenoszę się na chwilę w inny wymiar. Przez te kilka godzin ani cisza ani spokój mi nie przeszkadzają. Co więcej, odnajduję ten stan przyjemnym. Sama nie wiem, czy bardziej wzrusza mnie późne lato, kiedy wiadomo, że nieuniknione nadchodzi, a liście dopiero zaczynają żółknąć, czy w pełni dojrzała jesień, kiedy nad polami unosi się smuga dymu z palonych chwastów, a powietrze jest przesiąknięte tym najbardziej rozdzierającym ziemistym zapachem. Jesień, mimo całego swojego kiczu i kolorstycznego miszmaszu, zachwyca mnie każdego roku ze wzmożoną siłą. Kocham ją tu, w Krakowie, kiedy bladym słońcem prześwitującym przez gołe gałęzie ociepla twarz i uwielbiam ją na wsi – zamkniętą w brzemiennych jabłoniach, zamglonym powietrzu i długich cianiach.
Tegoroczny wypad był naprawdę ekspresowy, ale stanowił wspaniałe remedium na chroniczne zarobienie. Muszę przyznać, że dochodzę do wniosku, iż za wiele na siebie wzięłam, zwłaszcza jako osoba, która pracy nie znosi;) Ale wygląda na to, że po intensywnym wysiłku, który ostatnimi czasy włożyłam w wywiązanie się ze zobowiązań, teraz będzie już dużo wolniej. Tak zwany „ruch w interesie” jest mi niezbędny do dobrego samopoczucia, jednak tak bardzo lubię mieć czas, by postać przy garach i ugotować wreszcie coś porządnego. Bycie blogerką kulinarną paradoksalnie nie zapewnia codziennie pysznych obiadów;)
W Stróży, jak zwykle, mieliśmy ognisko i kiełbaski. Mieliśmy też kurki z patelni i zrobione moją ręką podsmażane kluseczki dyniowe z pieczonym czosnkiem i boczkiem (dla mięso-sceptyków polecam też wersję z masłem lub oliwą szałwiową:)). Nazbieraliśmy winnego grona, śliwek, guszek i orzechów, popatrzyliśmy tęsknym okiem w dal i odpoczęliśmy.
Zapraszam również na parę migawek filmowych:)
jesień
No i mam. Doczekałam się. Idąc do pracy znów wskakuję w sterty liści, co chyba nie jest w smak Panu z rurą do ich zdmuchiwania na jedną stronę, ale doprawdy, nie mogę się powstrzymać. To mój jesienny rytuał i muszę tak przynajmniej parę razy poszeleścić i wejść w szkodę Panu z rurą. Mam nadzieję, że mi to wybacza, bo staram się usilnie nie nieweczyć jego pracy zaspokajając swe jesienne żądze!
Dziś w Krakowie cały wieczór leje. Włączyli kaloryfery, a ja kupiłam dynię i wywlokłam z komody szlafrok (we wzorek z odbciem zwierzęcych łap). Znak to, że jesień naprawdę już tu jest!
‚filmowa’ jesień II
Późna pora, a ja siedzę ciągle przed ekranem (i sobie jeszcze posiedzę;)), gryzę palce, jak to mam w zwyczaju, gdy mnie gryzą nerwy – równowaga musi być! Przeżywam bowiem ostatnio dość burzliwy okres – zawodowo i emocjonalnie. Winne tu jest głównie moje podejście oraz trwający przy mnie wiernie od samego pacholęctwa, a narastający z wiekiem galopujący brak wiary w siebie. Życie stawia przede mną nowe wyzwania, a ja, miast się cieszyć i przyjmować na klatę, co los daje, oblewam się zimnym potem z góry na dół w dziwnie wyrazistej obawie przed niepowodzeniem na każdym możliwym polu. To właśnie kwintesencja mego charakteru, a widoków na jakieś pozytywne zmiany nie ma. A przynajmniej ja nie przewiduję. Przyzwyczaiłam się do niego, w końcu ciągniemy razem ten kulawy wózek już kilka… dziesiąt lat;)
Pozostając jeszcze na trochę w nostalgicznym klimacie, nim śnieg zmieni go w równie śliczny oszroniony, ale jednak zupełnie inny, zapraszam na mój drugi jesienny film:) Tym razem piosenka i tzw. ‚wykon’ mój. Zdecydowałam się na ten jakże odważny krok z powodu problemów dotyczących praw autorskich z wykorzystywaniem cudzych utworów. To akurat piosnka, którą gramy na występach razem z kapelą, ale swojej młodzieńczej jeszcze ‚twórczości’ posiadam w nutach dość sporo, więc może i jakaś część tej mojej ‚spuścizny’ ujrzy światło dzienne;)
A smyczki i ‚operatorstwo’ zawdzięczam G.:)
Ps. Chciałam jeszcze z radością donieść, iż drogą kupna nabyłam dziś statyw, więc istnieje uzasadniona nadzieja, iż obraz w kolejnych filmach będzie bardziej stabilny:)
gotowanie plenerowe
Wykorzystując ostatnie prześliczne, ciepłe jesienne dni gotowałam nieco w plenerze. Praca jest to niezwykle przyjemna, zwłaszcza w tak kipiących kolorami okolicznościach przyrody. Przygotowywałam jednogarnkowe danie – prażone na ogniu, tak jak się należy.
kluski frankońskie i jesienny film
Ojciec mój drogi zasilił był jakiś czas temu moją kulinarną biblioteczkę. Przyniósł mi z pracy parę archiwalnych już numerów z cyklu Encyklopedia sztuki kulinarnej z roku 1991. Sprawa jest o tyle ciekawa, że Ojciec mój drogi, jako pracownik naukowy swój zawód wykonuje na uczelni. Bynajmniej nie gastronomicznej! Co oni na tych półkach trzymają?!;)
Urok tej serii książek objawia się zwłaszcza w cudownych, klimatycznych, w pełni zaaranżowanych zdjęciach wprost z epoki przemian. Ale przepisy też nie pozostają w tyle. Receptury na tradycyjne dania wielu kuchni świata, o których w większości przypadków nawet nie słyszałam bardzo mnie się spodobały;) Dla przetarcia szlaków, na pierwszy ogień i w ogóle dla kurażu poszły kluski frankońskie, które totalnie podbiły moje serce, pozostając w sferze powiedzonek.
Przyznaję bez bicia, że nie trzymałam się dokładnie wykazu składników, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że tylko dlatego, iż głód wilczy mnie trawił, chęć klusków wzrastała w postępie geometrycznym (albo nawet wykładniczo!), a składników co poniektórych ani słychu ani dychu w domostwie. Toteż posiłkowałam się tym, co się napatoczyło. A konkretnie: mąkę ziemniaczaną zastąpiłam pszenną, czyniąc z tych oryginalnie klusek w rodzaju pyz coś bardziej na kształt kopytkowego ciasta. Tak czy siak, było pycha! Z 5 sztuk, które w swej naiwności nałożyłam sobie na talerz, skonsumowałam trzy, a i to nie bez walki! A przypominam, że głód wilczy i tak dalej!
Dziś, jak wieloletnia tradycja nakazuje, wybrałam się z Babcią na cmentarz w Górce Kościelnickiej. Piszę o tym nie bez kozery. Te doroczne wyjazdy, które trwają krótko, ograniczają się w zasadzie jedynie do oczyszczenia grobu mego Dziada Legionisty ze zwiędłych kwiatów, zapalenia świecy i krótkiego spaceru po okolicy są dla mnie kwintesencją mojej ukochanej powtarzalności. Esencji wszystkiego. Znów było zupełnie żółto, znów spotkałyśmy kuzyna Babci, znów dał nam dwie torby jabłek. I było dokładnie tak, jak w zeszłym roku. Jakby to był kolejny dzień, jakby nic się nie zmieniło. A potem, jak zwykle, wróciłyśmy na maminą zupę.
kluski frankońskie (z moimi zmianami)
1 kg ziemniaków
100 g (lub wedle potrzeb) mąki pszennej (w oryginale ziemniaczana)
1 małe jajko
3 kromki chleba tostowego
2 łyżeczki oliwy z oliwek
podsmażona cebula
sól & pieprz, gałka muszkatołowa, słodka papryka
Ziemniaki ugotowałam w osolonej wodzie (w oryginale 700 g należy ugotować, a pozostałą część utrzeć na surowo). Przecisnęłam przez prasę do ziemniaków. Dodałam przyprawy, mąkę oraz jajko i wyrobiłam dość luźne ciasto.
Pieczywo tostowe pokroiłam w kostkę (w oryginale bez skórki, ale akurat bardzo ją lubię, więc zostawiłam). Na patelni rozgrzałam oliwę z dodatkiem słodkiej papryki i podsmażyłam na niej chleb, tworząc chrupiące grzanki.
Z ciasta uformowałam wałek, który podzieliłam na 8 części. W każdej zrobiłam wgłębienie i wypełniłam paroma grzankami, zalepiłam i uformowałam kulę. (Następnym razem dodam jeszcze podsmażonego boczku:D)
Kluski gotowałam w gorącej, osolonej wodzie, aż wypłynęły na wierzch, około 10 minut (przepis zaleca 20 min., ale to, zdaje się, przez wzgląd na obecność w cieście surowych ziemniaków).
Okrasiłam podduszoną cebulką.
Na koniec chciałabym jeszcze zaprosić moich Miłych Czytelników na mój krótki, jesienny film:) Trochę w nim niedawnego jesiennego paja i równie jesiennych listków:)
wrzesień! i omlet na bogato
Całe rzesze złorzeczą z okazji nadejścia września, a ja wręcz przeciwnie! Głównie z powodu finału mej jakże uciążliwej i wymagającej prawdziwych wyrzeczeń abstynencji alkoholowej. Donoszę uprzejmie, że 1 września został uczczony należycie, ale obeszło się bez nieprzyjemnych reperkusji;)
Jutro wracam do moich przedszkolaków, a i czekają mnie nowe wyzwania zawodowo-muzyczne. Jak na mnie przystało, nieco się denerwuję, ale zaraz staram się przemówić sobie do rozsądku i przypomnieć, że moja praca należy przecież do naprawdę przyjemnych:) Pewne jest jedno – będę musiała posiedzieć nad pianinem. Jakby tak tylko od samego siedzenia wzrastały umiejętności;)
No i już coraz bardziej jesień! Do prawdziwej jeszcze daleko, ale czuć wyraźnie w trzewiach jej nadejście. Wielka to radość ujrzeć na termometrze tak wyczekiwane 14 stopni, wywlec z szafy ulubioną marynarkę i wyjść z domu na spotkanie z biało-burym niebem i złotymi liśćmi. Nic nie daje takiej euforii jak zapach wczesnej jesieni w powietrzu. Z każdym rokiem odurza intensywniej.
Dziś na obiad idziemy do moich Rodziców. Zjemy pyszne mamine bitki z gęstym sosem i mizerią. I już wiem, że czka na mnie dynia z Kleparza – z pierwszej dyni zawsze tradycyjnie robię zupę krem- i skorzonera, na którą jesienią czekam z równym utęsknieniem, jak wiosną na szparagi:)
A wczoraj z „braku laku” wylądował na naszych talerzach omlet. Na bogato, bo z wszystkim, na co napatoczyłam się otworzywszy lodówkę. Przepis każdy zna i robi omlet po swojemu, więc nie będę epatować swoim, nadmienię jedynie, że nasz obfitował w otręby, wędzonego łososia, suszone pomidory, cebulę, czosnek, mascarpone, salami, a posypany został pecorino. Może mało obiadowa historia, ale dla mnie w pełni satysfakcjonująca:)
dary jesieni III, leczo
Nie ma jesieni bez gorącego, kolorowego leczo:) Narobiłam dużo, bo nawiedzili nas znajomi. Jedli, aż im się uszy trzęsły, z czego wnioskuję, że smakowało. Ale trudno, żeby ta potrawa nie była dobra, bo co może być lepszego od soczystych pomidorów, aromatycznej papryki i czosnkowej kiełbasy? (No ser może być lepszy, ale ja jestem uzależniona;))
Ja gotuję tradycyjne ‚polskie’ leczo, takie, jak każdej jesieni niejednokrotnie pojawiało się na stole w moim Rodzinnym Domu, ale w oryginalnym węgierskim lecsó mogą się znaleźć również jajka, słonina lub ryż.
Składniki (na spory gar):
– 1 kg kolorowej papryki
– papryczka chilli
– 0,5 kg pomidorów
– 0,5 kg cebuli
– 0,5 kg kiełbasy
– 5 (albo więcej;)) ząbków czosnku
– kostka bulionowa (lub sól), sproszkowane słodka i ostra papryka, czerwony pieprz
– łyżka oleju (rzepakowego)
Z papryki usuwam gniazda nasienne i kroję ją w kostkę. Pomidory (ja nie ściągam skórki) i obraną cebulę również kroję w kostkę, natomiast kiełbasę w plasterki. Wszystko to wrzucam na rozgrzany olej i duszę pod przykryciem aż do miękkości warzyw. Pod koniec gotowania rozkruszam kostkę bulionową, dodaję przyprawy i zmiażdżony czosnek. Podaję zwykle z pieczywem:)
A papryki i pomidorów dogląda Pani Grzybkowa, jesienny upominek od Mamy:)
zima wraca ???
W Krakowie wróciła…To może i jesień wróći?;) Te przemyślenia sprawiły, że uznałam, iż oto nastała znakomita pora na zamieszczenie tu dwóch propozycji z mojej „jesiennej kolekcji„;) Kolejny raz kolczyki o zabarwieniu rustykalnym (to się nigdy nie skończy;)), decoupage na drewnie.
Żołędzie już „poszły do ludzi”, mam nadzieję, że dobrze się noszą.
P.S. Dostałam dziś od jednej z Siorek cudowny, blisko 20-letni sukienko-płaszczyk w kolorze pudrowego różu. Jest na mnie za duży, ale i tak pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Jak tylko krakowskie śniegi stopnieją i wygrzebię się z domostwa, sfotografuję się w plenerze i zaprezentuję „nową” zdobycz:)