kasza perłowa z grzybami
Kaszę perłową z grzybami robię o tej porze roku przynajmniej „milion” razy! Jest tak aromatyczna i tak jesienna, że dopóki na Kleparzu są grzyby, dopóty to proste danie nie schodzi z mojego stołu. Wszelkie kasze z grzybami leśnymi lub mięsnymi, gęstymi sosami kojarzą mi się staropolsko (tak jak ptactwo pieczone w całości), a są to skojarzenia jak najbardziej pozytywne – bory, szlacheckie włości, a na stołach dary tych borów: mięsiwa, grzyby i owoce. Oł jes, to mi się zdecydowanie podoba:) A zwłaszcza jesieną, bo na oko widać, że to do siebie pasuje!
Dziś prosta kasza, którą przygotowałam dla Magazynu Spring Plate.
Kasza perłowa z maślakami
50 g kaszy jęczmiennej perłowej
bulion warzywny
30 dkg maślaków
2 duże cebule
2 ząbki czosnku
pół pęczka posiekanej natki pietruszki
gałązka rozmarynu
1 łyżka oleju rzepakowego
1 łyżka masła
sól i czarny pieprz grubo mielony
Jedną cebulę kroimy w drobną kostkę i podsmażamy na niewielkiej ilości rozgrzanego oleju rzepakowego. Wsypujemy kaszę, przyprawiamy, a następnie stopniowo dolewamy bulion i gotujemy często mieszając, aż kasza zmięknie, ale ciągle będzie al dente (około 15 minut).
Na dużej patelni rozgrzewamy łyżkę masła. Drugą cebulę kroimy w piórka, a grzyby na niewielkie kawałki. Pokrojone warzywa wrzucamy na patelnię razem z gałązką rozmarynu, przyprawiamy i podsmażamy, aż cebula się zezłoci, a grzyby zmiękną.
Kaszę mieszamy z grzybami i obficie posypujemy świeżą natką pietruszki. Możemy podawać jako dodatek do mięs, lub jako samodzielne, aromatyczne, pachnące lasem i kojące danie.
Najedzeni Fest jesień 2013
Ubiegły weekend zaskakująco upłynął mi pod znakiem wydarzeń kulturalno-kulinarnych. Zaskakująco dlatego, że mój charakter sprawiający złudne wrażenie otwartego i optymistycznego, podczas gdy w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie, po prostu mi na to zwykle nie pozwala;) Chociaż lubię „zgromadzenia ludowe”, a tłum jest moim naturalnym środowiskiem, w którym czuję się niczym ryba w wodzie, to jednak nie potrafię się zwykle odnaleźć towarzysko wśród ogromu nowych osób.
Inna sprawa, że nie planowałam nigdy wcześniej zajmować się blogowaniem na tyle poważnie, by partycypować w różnego rodzaju inicjatywach związanych ze środowiskiem blogerskim. Stało się jednak nieco inaczej i parę razy z przyczyn zawodowych dałam się namówić na uczestnictwo w kulinarnych festiwalach i warsztatach. Takie wydarzenia zawsze kończą się mym rozdarciem i refleksją, gdyż jako blogerka najlepiej się czuję siędząc w moim kąciku, koło okna i w niedalekiej odległości od kaloryfera, mając pod ręką pled w renifery. Do tego moje blachy, dechy, mój aparat i w zasadzie niczego więcej nie potrzebuję. Wychodzenie z tym „do ludzi” w tzw. realu napawa mnie pewnym dyskomfortem i obawami (z gruntu jestem człowiekiem małej wiary w sukces), ale z drugiej strony – miło czasem poczuć przynależność do społeczności, która pasjonuje się czymś powinowatym. Dlatego powoli wyłażę:)
Wziąwszy pod uwagę powyższe, miniony weekend był wprost szaleńczy!;) Nie dość, że zapisałam się na warsztaty Orange Blog Talks Taste, to idąc za ciosem, kolejnego dnia udałam się na Najedzeni Fest!
Obydwa wydarzenia były ciekawe, głównie przez wzgląd na to, że poznałam kilku krakowskich i nie-krakowskich blogerów:) Podczas Orange Blog Talks Taste wysłuchałam paru interesujących wykładów, z treścią których nie zawsze mogłam się zgodzić – ale oczywiście cenię odmienny punkt widzenia, zwłaszcza, że sama nie jestem ekspertem. Spożyłam wyborną zupę dyniową przygotowaną przez Organizatorów (a muszę zaznaczyć, że wybór potraw był dużo większy) i przypomniałam sobie, jak sama kiedyś stałam wraz z moją kapelką na tej scenie, ale w zupełnie innym charakterze:) Było to zdecydowanie ubogacające przeżycie pomagające usystematyzować i poszerzyć swoją wiedzę na temat blogosfery.
Najedzeni Fest dosłownie przygniótł mnie ilością kłębiących się fascynatów kuchni. Nie widziałam poprzedniej edycji, więc tym chętniej wybrałam się na jesienną, żeby wreszcie zobaczyć, co też wyprawia się podczas krakowskich festiwali kulinarnych. Dodatkowo była to niejako „podróż sentymentalna”, gdyż w nieczynnym już Hotelu Forum, gdzie odbywała się impreza, ostatni raz byłam blisko dwanaście lat temu, przy okazji własnej studniówki. Wiele się od tamtej pory nie zmieniło, no, o tyle, ile mogłam dostrzec pośród tych wszystkich stoisk z jedzeniem;) A jedzenie, sądząc po unoszących się aromatach, musiało być wyjątkowo smaczne. Zakupiłam co prawda jedynie laskę kabanosu, gdyż moja natura znów dała o sobie znać i nie pozwoliła mi przedzierać się przez tłumnie zgromadzonych. Cieszą mnie ogromnie tego typu inicjatywy, a wnioskując z ilości przybyłych, są pewnie i potrzebne w Krakowie. Podobały mi sery, pieczywo, wina i wędliny, wyroby restauracji i blogerów. I mimo że trochę nie potrafiłam się w tym wszystkim odnaleźć, muszę docenić ogromny wkład Organizatorów i wystawców w całe przedsięwzięcie. Zdecydowanie warto było to wszystko zobaczyć:)
KUCHNIA w listopadzie
Ostatnio miałam przyjemność pracować nad bardzo sympatycznym materiałem dla magazynu KUCHNIA. Sympatyczny, bo ciastkowy. A na dodatek parę przepisów przypomniało mi słodkości z dzieciństwa: mam tu na myśli PRL-owskie orzeszki i proustowskie magdalenki.
Jak zwykle, kiedy coś jest „na już”, spotkało mnie kilka przygód, które skutecznie podniosły mi ciśnienie i o mały figiel przekreśliłyby powodzenie całego przedsięwzięcia. Tym figlem okazało się nie co innego, a foremki do canelé. Najpierw nieprzezwyciężone trudności ze znalezieniem ich w Krakowie, potem nieprawdopodobne perypetie podczas sprowadzania ich z innego miasta (potocznie mówiąc, gdyby miały nogi, to by szybciej do mnie dotarły;)). Koniec końców, w dzień deadline’u, w pocie czoła ucierałam, piekłam i fotografowałam, ale co najważniejsze – udało się! Jednak żeby oddać sprawiedliwość, muszę zaznaczyć, że ciastka warte były całego zachodu – wyszły rzeczywiście pyszne! I nie mam na myśli tylko canelé – reszta również nie zagrzała długo miejsca na paterze, a cake pops’y pojechały z nami nawet na wycieczkę do Gdańska.
Po przepisy (i dużo ciekawych artykułów) odsyłam oczywiście do magazynu KUCHNIA i jeśli tylko macie potrzebne foremki, lub naturę zdobywcy, jeśli foremkami jeszcze nie dysponujecie, to wypróbujcie koniecznie! Ciasteczka jak znalazł na jesienne wieczory:)
Poniżej zdjęcia z magazynu oraz tradycyjnie – garść moich ulubionych, które nie weszły do numeru.
skorzonera po polsku
Skorzonery, jak w sumie wszystkich darów jesieni, wyczekuję z niecierpliwością. Nie wiem jak u Was, ale w Krakowie jest o nią bardzo trudno. Niby oferuje ją kilka stoisk na naszym Kleparzu, ale dobrze, jeśli faktycznie i namacalnie się pojawi. Wtedy rzucam się na nią niczym dziki zwierz i kupuję co najmniej trzy pęczki. A potem oddaję się wątpliwej przyjemności obierania wężymordu, by w następnej kolejności uwarzyć z niego zupę, dodać do pieczonego łososia, lub po prostu ugotować w słodko-słonej wodzie i podać z przyrumienioną bułką tartą.
To, co tu dziś prezentuję, to nawet nie przepis – to najprostszy sposób na skorzonerę, który zresztą już się tu kiedyś pojawił. Tym razem to pyszne, jesienne warzywo przygotowałam dla Magazynu Spring Plate, który gorąco polecam!
Skorzonera po polsku
pęczek skorzonery
4 łyżki masła
3 łyżki bułki tartej
pół pęczka posiekanej natki pietruszki
Skorzonerę szorujemy i cienko obieramy (wydziela ona lepki sok, który po pewnym czasie barwi ręce na czerwono, więc należy je szybko umyć po zakończeniu pracy, by zapobiec efektowi dłoni Wokulskiego;)). Obraną skorzonerę wrzucamy do wody zakwaszonej octem, by nie zmieniła koloru. Gotujemy ją natomiast w osolonym i posłodzonym wrzątku przez około 15 minut, aż będzie miękka.
Podajemy odcedzoną, polaną zrumienioną na maśle bułką tatrą i posypaną natką pietruszki.
tarta z grzybami leśnymi
Nasz krakowski targ – Kleparz jest niezrównany jesienią! Już nawet nie mówię o wysypujących się ze straganów dyniach, kolorowych jabłkach i bakłażanach, nawet nie chcę wspominać o grubych orzechach i włochatych korzeniach wężymordu. Ale najcudowniejsze są grzyby! W ich zatrzęsieniu najdoskonalej przejawia się jesień. Zawsze kupuję kilogramami maślaki, bo szaleję za tym ich specyficznym klejem, ale nie pogardzę też kurką czy borowikiem. W tym roku nie mogłam oprzeć się różnorodności i spróbowałam już wszystkich, jakie tylko były dostępne. Na pierwszy ogień poszły do pierogów, a potem już standardowy przebieg: zupa, sos i kaszotto. Aż wreszcie przyszła pora na tartę. Najzwyklejszą, na kruchym cieście i z masą jajeczną, ale za to jaką jesienną!:)
Kruche ciasto:
250 g mąki pszennej
150 g masła
1 jajko
pół łyżeczki soli
pół łyżeczki sody
2 łyżki kwaśnej śmietany
Zagniatamy szybko wszystkie składniki, by nie dopuścić do zbytniego rozpuszcenia się masła. Formujemy kulę lub okrągły placek, owijamy folia spożywczą i chłodzimy przez przynajmniej 30 minut.
pieczone figi z serem brie i miodem
Figi. Bardzo je lubię, ale jem zupełnie sporadycznie. Może dwa, trzy razy w roku? Mają w sobie coś wyjątkowego, co nie pozwala mi robić z nich zwyczajnego, codzienneho żarła. A co jeszcze ciekawsze, nie zdarzyło mi się nigdy przygotować ich bez dodatku sera brie. On i figa stanowią dla mnie jedność i jedno bez drugiego wręcz traci sens. A tak, zwłaszcza polne miodem gryczanym i posypane pokruszonymi orzechami włoskimi są wybornym symbolem jesieni.
Trudno tu mówić nawet o przepisie, bo rzecz jest z serii zupełnie banalnych, ale wystarczyłoby taką figę owinąć kumpiakiem, szynką szwarcwaldzką lub nawet cienkim plastrem boczku i na przystawkę jak znalazł:)
legumina z rozmarynowymi brzoskwiniami
Nietypowo dla mnie, bo biało-biało. Ale do leguminy jakoś tak mi pasuje:)
Nigdy, przenigdy nie pojawiła się ona na stole w moim rodzinnym domu, jednak jest w piewien sposób wspomnieniem z dzieciństwa. Jadłam ją kilka razy u przyjaciół moich Rodziców i była niezwykłym rarytasem. Nie byłam w stanie stwierdzić z czego się składa, ale polana kwaśną śmietaną i konfiturą czarowała mnie za każdym razem z niesłabnącą mocą. Wieki minęły, a ja wygrzebałam spisany w początkowych latach dziewięćdziesiątych, pożółkły już przepis i zrobiłam leguminę. To, jak zadziałała na mój żołądek nie może równać się z tym, jak podziałała na zwoje mózgowe! Zawrzały od kłębiących się wspomnień i na chwilę znów przeniosłam się w pacholęce czasy, mimo że miast konfitury, skonsumowałam mój przysmak z duszonymi w maśle i miodzie rozmarynowymi brzoskwiniami.
kluski dyniowe i jesień w Stróży 2013
Jesień w Stróży jest najpiękniejsza. Jako typowy mieszczuch wcale nie lubię ciszy i spokoju, jednak kiedy wyruszamy do Stróży jesienią, przenoszę się na chwilę w inny wymiar. Przez te kilka godzin ani cisza ani spokój mi nie przeszkadzają. Co więcej, odnajduję ten stan przyjemnym. Sama nie wiem, czy bardziej wzrusza mnie późne lato, kiedy wiadomo, że nieuniknione nadchodzi, a liście dopiero zaczynają żółknąć, czy w pełni dojrzała jesień, kiedy nad polami unosi się smuga dymu z palonych chwastów, a powietrze jest przesiąknięte tym najbardziej rozdzierającym ziemistym zapachem. Jesień, mimo całego swojego kiczu i kolorstycznego miszmaszu, zachwyca mnie każdego roku ze wzmożoną siłą. Kocham ją tu, w Krakowie, kiedy bladym słońcem prześwitującym przez gołe gałęzie ociepla twarz i uwielbiam ją na wsi – zamkniętą w brzemiennych jabłoniach, zamglonym powietrzu i długich cianiach.
Tegoroczny wypad był naprawdę ekspresowy, ale stanowił wspaniałe remedium na chroniczne zarobienie. Muszę przyznać, że dochodzę do wniosku, iż za wiele na siebie wzięłam, zwłaszcza jako osoba, która pracy nie znosi;) Ale wygląda na to, że po intensywnym wysiłku, który ostatnimi czasy włożyłam w wywiązanie się ze zobowiązań, teraz będzie już dużo wolniej. Tak zwany „ruch w interesie” jest mi niezbędny do dobrego samopoczucia, jednak tak bardzo lubię mieć czas, by postać przy garach i ugotować wreszcie coś porządnego. Bycie blogerką kulinarną paradoksalnie nie zapewnia codziennie pysznych obiadów;)
W Stróży, jak zwykle, mieliśmy ognisko i kiełbaski. Mieliśmy też kurki z patelni i zrobione moją ręką podsmażane kluseczki dyniowe z pieczonym czosnkiem i boczkiem (dla mięso-sceptyków polecam też wersję z masłem lub oliwą szałwiową:)). Nazbieraliśmy winnego grona, śliwek, guszek i orzechów, popatrzyliśmy tęsknym okiem w dal i odpoczęliśmy.
Zapraszam również na parę migawek filmowych:)