Berlin 2012
Co ja mogę napisać o Berlinie? Dla mnie, to jeden wielki sentyment. Tym większy, że dawno nie byłam.
Tym razem przywitał mnie burym niebem i silnym wiatrem. Czy mogłabym wymarzyć sobie lepszą aurę? Co prawda przemarzłam niemiłosiernie eksplorując dalekie, wschodnie rubieże Berlina, ale zjedzony na Alexander Platz donut z różowym lukrem wynagrodził mi wszelkie temperaturowe niedogodności:)
Ten donut, to nie bez kozery. To moje wspomnienie z dzieciństwa. Pamiętam jesień 1998, kiedy często wracając ze szkoły zatrzymywałam się na tego pączka w zlikwidowanym już dawno lokalu Dunkin’ Donuts na rogu ulic Lubicz i Westerplatte. Strasznie w tamtych latach fascynował mnie truskawkowy lukier, dlatego będąc w Berlinie nie odmówiłam sobie tego cymesu;)
obwarzanek krakowski śniadaniowy
Nasz lokalny wypiek, obwarzanek, to w Krakowie rzecz święta! Śmiem twierdzić, że bez obwarzanka nie byłoby Krakowa;) Te chrupiące krążki dostępne są na każdym rogu w okolicach Rynku, ale też w promieniu paru kilometrów od niego. Dostępne powszechnie warianty posypane są solą, makiem lub sezamem. Mamy jeszcze wersję pikantną, z ciemniejszego pieczywa, ze stopionym serem. Wszystkie równie wyborne! Czasem zwie się je „preclami”, jak mawiało się u mnie w Domu, lub „bajglami”. I chociaż są to teoretycznie inne rodzaje wypieków, to u nas godzi się użyć tych nazw w odniesieniu do obwarzanka. Obwarzanek nie różni się specjalnie smakiem od innych rodzajów pieczywa, ale ma w sobie coś takiego, że jak lata temu byłam na PRAWDZIWEJ diecie, to śnił mi się po nocach, gdyż był wtedy zakazanym owocem, a właśnie jego najbardziej się go chciało!
Do dziś biegnąc nieraz wygłodniała przez miasto zatrzymuję się przy jednym z licznych straganów, i mimo że czeka na mnie w domu pyszny obiad, chętnie wbijam ząb w chrupiącą skórkę posypaną sezamem.
A dziś obwarzanek w wersji śniadaniowej. Z sałatą, warzywami, serem i wędliną, niczym korale lub krakowski wieniec – prawdziwe krakowskie śniadanko:)
kluski frankońskie i jesienny film
Ojciec mój drogi zasilił był jakiś czas temu moją kulinarną biblioteczkę. Przyniósł mi z pracy parę archiwalnych już numerów z cyklu Encyklopedia sztuki kulinarnej z roku 1991. Sprawa jest o tyle ciekawa, że Ojciec mój drogi, jako pracownik naukowy swój zawód wykonuje na uczelni. Bynajmniej nie gastronomicznej! Co oni na tych półkach trzymają?!;)
Urok tej serii książek objawia się zwłaszcza w cudownych, klimatycznych, w pełni zaaranżowanych zdjęciach wprost z epoki przemian. Ale przepisy też nie pozostają w tyle. Receptury na tradycyjne dania wielu kuchni świata, o których w większości przypadków nawet nie słyszałam bardzo mnie się spodobały;) Dla przetarcia szlaków, na pierwszy ogień i w ogóle dla kurażu poszły kluski frankońskie, które totalnie podbiły moje serce, pozostając w sferze powiedzonek.
Przyznaję bez bicia, że nie trzymałam się dokładnie wykazu składników, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że tylko dlatego, iż głód wilczy mnie trawił, chęć klusków wzrastała w postępie geometrycznym (albo nawet wykładniczo!), a składników co poniektórych ani słychu ani dychu w domostwie. Toteż posiłkowałam się tym, co się napatoczyło. A konkretnie: mąkę ziemniaczaną zastąpiłam pszenną, czyniąc z tych oryginalnie klusek w rodzaju pyz coś bardziej na kształt kopytkowego ciasta. Tak czy siak, było pycha! Z 5 sztuk, które w swej naiwności nałożyłam sobie na talerz, skonsumowałam trzy, a i to nie bez walki! A przypominam, że głód wilczy i tak dalej!
Dziś, jak wieloletnia tradycja nakazuje, wybrałam się z Babcią na cmentarz w Górce Kościelnickiej. Piszę o tym nie bez kozery. Te doroczne wyjazdy, które trwają krótko, ograniczają się w zasadzie jedynie do oczyszczenia grobu mego Dziada Legionisty ze zwiędłych kwiatów, zapalenia świecy i krótkiego spaceru po okolicy są dla mnie kwintesencją mojej ukochanej powtarzalności. Esencji wszystkiego. Znów było zupełnie żółto, znów spotkałyśmy kuzyna Babci, znów dał nam dwie torby jabłek. I było dokładnie tak, jak w zeszłym roku. Jakby to był kolejny dzień, jakby nic się nie zmieniło. A potem, jak zwykle, wróciłyśmy na maminą zupę.
kluski frankońskie (z moimi zmianami)
1 kg ziemniaków
100 g (lub wedle potrzeb) mąki pszennej (w oryginale ziemniaczana)
1 małe jajko
3 kromki chleba tostowego
2 łyżeczki oliwy z oliwek
podsmażona cebula
sól & pieprz, gałka muszkatołowa, słodka papryka
Ziemniaki ugotowałam w osolonej wodzie (w oryginale 700 g należy ugotować, a pozostałą część utrzeć na surowo). Przecisnęłam przez prasę do ziemniaków. Dodałam przyprawy, mąkę oraz jajko i wyrobiłam dość luźne ciasto.
Pieczywo tostowe pokroiłam w kostkę (w oryginale bez skórki, ale akurat bardzo ją lubię, więc zostawiłam). Na patelni rozgrzałam oliwę z dodatkiem słodkiej papryki i podsmażyłam na niej chleb, tworząc chrupiące grzanki.
Z ciasta uformowałam wałek, który podzieliłam na 8 części. W każdej zrobiłam wgłębienie i wypełniłam paroma grzankami, zalepiłam i uformowałam kulę. (Następnym razem dodam jeszcze podsmażonego boczku:D)
Kluski gotowałam w gorącej, osolonej wodzie, aż wypłynęły na wierzch, około 10 minut (przepis zaleca 20 min., ale to, zdaje się, przez wzgląd na obecność w cieście surowych ziemniaków).
Okrasiłam podduszoną cebulką.
Na koniec chciałabym jeszcze zaprosić moich Miłych Czytelników na mój krótki, jesienny film:) Trochę w nim niedawnego jesiennego paja i równie jesiennych listków:)
maminy bigos
Wczoraj spotkała mnie seria niepowodzeń podróżniczych, którymi nie będę się chwalić, gdyż zauważalny mógłby być ich istotny związek z moim, mówiąc potocznie, głębokim niepociumaniem. Dość powiedzieć, że pewne moje plany układane precyzyjnie i logistycznie przez kilka ostatnich dni legły w gruzach. Cóż, trochę w tym mojej winy, trochę zapalonego pęcherza, a trochę niesprzyjających okoliczności. Na te ostatnie jednak mam zamiar wszystko zwalić;) Wszystko skończyło się jednak dobrze, a na pocieszenie dostałam od Matczyska bigos godzien samego „Pana Tadeusza”. I chociaż na ogół kapuchy w tej formie ani nie lubię, ani nie jadam, to matczynemu nie odmówię. Ani smaku, ani koloru, ani aromatu, ani serca (w znaczeniu przenośnym;)) weń wsadzonego!
Zgierz 2012
Na przełomie lata i jesieni mieliśmy z moim zespołem okazję pojeździć nieco po Polsce. Bywało, że w niektórych miastach bawiliśmy jedynie na czas występu i nawet nie mieliśmy możliwości czegokolwiek zwiedzić, ale zdarzało się i zgoła przeciwnie. Tak jak ostatnio w Zgierzu. Udało się pohasać nieco po mieście i napełnić brzuchy zupą gulaszową. Mimo deszczu i mojego przeziębienia dekady było bardzo przyjemnie:)
placuszki pietruszkowe z koperkiem
Ostatnio ruch w interesie. Urodzaj wesel, występów, spotkań rodzinnych i różnych innych zajęć pobocznych:) I ciągle brakuje na coś czasu. Jako damski odpowiednik nocnego Marka, oddaję się w objęcia Morfeusza zwykle grubo po 2. w nocy, a i tak towarzyszy mi ciągłe, męczące poczucie, że za mało wycisnęłam z dnia. Zwłaszcza, że dni teraz coraz krótsze. Zakończę te rozważania filozoficznie: tak już pewnie musi być…;)
placuszki pietruszkowe z koperkiem
3 pietruszki
2 cebule
3 ząbki czosnku
3 jajka
3 łyżki mąki
ok 100 g utartego ementalera
pęczek posiekanego koperku
olej do smażenia
sól & pieprz
Obrane pietruszki i cebule starłam na grubych oczkach tarki. Dodałam przeciśnięty przez praskę czosnek, posiekany koperek, ementaler, jajka, mąkę oraz przyprawy. Dobrze wymieszałam, by składniki się połączyły. Smażyłam małymi porcjami na rozgrzanym oleju na złoty kolor z obu stron.
Były pyszne z sosem śmietanowo-czosnkowym, a na drugi dzień z sosem grzybowym:)
Jesienny paj
Kiedy przychodzi jesień odkrywam, że jednak bardzo lubię słońce. To, przed czym uciekam całe lato nagle staje się miłe, dobre i przyjemne. A myśl, że niedługo będę wracać z pracy czarną nocą, chociaż zegar, ku memu najwyższemu niedowierzaniu, wskaże dopiero szesnastą napawa mnie pewnym dyskomfortem. Ale z drugiej strony ten jesienno-zimowy czas zawsze kojarzy mi się z dalekimi zakątkami Skandynawii i jest to skojarzenie jest w jakiś sposób pozytywne. Wyobrażam sobie śniegi spowite ciemnością i przytulne domy, w których rozbrzmiewa muzyka ludowa, a ludzie w grubo plecionych swetrach popijają eggnog. W dali słychać dzwoneczki mikołajowych reniferów i w ogóle jest bajkowo do bólu;)
Aura, co naturalne, jak w żadnym innym okresie roku sprzyja cudownym, gęstym potrawom jednogarnkowym, względnie ‚jednonaczynio-żaroodpornym’. Jest w nich coś tak przyjemnego, niemal jak w pierwszym wrześniowym łyku piwa. Uwielbiam kroić kolejne składniki, dorzucać je do już przygotowanych i oczekiwać na błogie połączenie smaków. Lubię stać nad garnkiem i kompulsywnie mieszać, chociaż potrawa wcale tego nie wymaga. Albo zaglądać do piekarnika, mimo iż powtarzam tę czynność z przybliżoną częstotliwością 185 otworzeń na minutę. Skarmelizowane marchewki i cebula nigdy nie jawią mi się jako ideał smaku i elegancji równie mocno, jak teraz. Proste jedzenie pod wpływem jesieni staje się zupełnie wyjątkowe.
jesienny paj
500 g chudej wołowiny
4 cebule
2 (lub więcej;)) ząbki czosnku
2 marchewki
6 ziemniaków
jajko
2 łyżki masła
1 łyżka mąki pszennej
odrobina oleju rzepakowego
100 ml czerwonego wytrawnego wina
1 łyżka bułki tartej
sól & pieprz, papryka, liść laurowy, ziele angielskie
Obrane ziemniaki ugotowałam, przecisnęłam przez prasę, dodałam łyżkę masła, jajko, doprawiłam i wymieszałam na gładką masę.
Mięso i marchew pokroiłam w kostkę, cebulę w piórka, czosnek posiekałam. Wszystko wrzuciłam na patelnię z niewielką ilością rozgrzanego oleju rzepakowego. Doprawiłam. Dolałam wino i dusiłam, aż cebula zaczęła się rozpadać, a wino się zredukowało. Z mąki, łyżki masła i niewielkiej ilości płynu z duszącego się mięsa zrobiłam zasmażkę i wrzuciłam ją na patelnię, by zagęścić sos. Gotowałam aż smaki się połączyły, a mąka straciła surowy posmak.
‚Gulasz’ przełożyłam do żaroodpornego naczynia, przykryłam warstwą masy ziemniaczanej, posypałam bułką tartą.
Piekłam w piekarniku rozgrzanym do 200°C pod grzałką, do momentu, aż ziemniaczana masą się zarumieniła.