Archive for Wrzesień, 2012

krem ze skorzonery, ziemniaków i czosnku

Wiadomo, mam słabość do kremowych, gęstych zup. A zwłaszcza do zimowych, białych. Żeby jeszcze coś w nich pływało (coś smacznego, ma się rozumieć:)), jest idealnie. Tak przedstawia się geneza mojej zupy. Znów sprawa banalnie prosta, a przyjemna i kojąca w najwyższym stopniu. Nie mogłam się wczoraj powstrzymać od wyjadania jej prosto z garnka. A kiedy wieczorem, siedząc w moim ulubionym kącie, pod kocem, delektowałam się resztką, byłam prawie w raju.

Dziś natomiast porzucam wszelkie obowiązki i kiedy tylko skończę pisać, zarzucam marynarkę (moją ulubioną, w szkocką kratę;)) i wyruszam pławić się w jesieni. W Krakowie dziś bosko i rozdzierająco, dlatego z rozkoszą dam jesieni wyrwać sobie zarówno serce jak i trzewia w akcie melancholii:D

krem ze skorzonery, ziemniaków i czosnku

pęczek skorzonery
3 małe ziemniaki
3 (lub więcej;)) ząbki czosnku
2 łyżki kwaśnej śmietany
ok. 500 ml bulionu (zależnie od preferowanej gęstości zupy)
sól, biały pieprz, gałka muszkatołowa, parę kropel oleju sezamowego

Obraną skorzonerę i ziemniaki pokroiłam na kawałki. Ugotowałam do miękkości w bulionie. Dodałam pokrojony drobno czosnek i śmietanę. Zblendowałam na gładką masę i doprawiłam. Na koniec pokropiłam oleje sezamowym.

Reklama

kryzysowa zupa serowa

Tak wiele rzeczy ostatnio zaprząta mój umysł i czas, że nie mam nawet sposobności nacieszyć się jesienią. Staram się chłonąć każdą chwilę i każdy promień słońca skaczący pomiędzy huśtanymi przez wiatr gałęziami. Każdy jego podmuch przesycony ziemistym zapachem liści i każdy długi cień, który wywołuje niezrozumiałe porywy nostalgii. Ale ciągle to jeszcze nie to, jeszcze za mało. Obsesyjnie chcę to wszystko tak przeżyć, żeby nic z tej jesieni nie uronić. Wyszłam dziś z domu z aparatem i z postanowieniem udania się nad Zalew Nowohucki. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale to miejsce nosi wszelkie znamiona sentymentalno-jesienne, które chciałabym uchronić od zapomnienia. Nie uchroniłam jednak, gdyż w ulewie, to już nie to samo;) Deszcz podziałał na mnie antymotywująco na wszystkich frontach, a nawet na tyle, że zupę postanowiłam sklecić z zastanych składników, byle już nie czuć na odsłoniętych częściach ciała zimnych deszczowych igieł. Ale nie była to zupa kompletnie ‚od niechcenia’. Miałam nań chrapkę już od dłuższego czasu, ale oczy przesłaniały mi goszczące u nas nagminnie przecudowne, jesienne kremy – z buraków, skorzonery, dyni lub podgrzybków. Dziś jednak przyszedł jej dzień.

zupa z serka topionego

400 ml bulionu warzywnego
4 serkowe trójkąciki (u mnie po 2 naturalne i z ziołami)
4 plasterki kumpiaku (lub szynki parmeńskiej)
2 (lub więcej;)) ząbki czosnku
sól & pieprz, suszona natka pietruszki

Do gorącego bulionu ‚wtarłam’ przez sitko serki, wcisnęłam czosnek, doprawiłam i zagotowałam.

Kumpiak pokroiłam na kawałki i podsmażyłam na suchej patelni.

Zupę podałam posypaną pietruszką i kumpiakiem.


faszerowany kabaczek

Wróciliśmy szczęśliwie ze Zgierza. Zaśpiewałam, udało mi się z mej zbolałej gardzieli wydobyć głos;) Zgierz przywitał nas deszczem i przenikliwym zimnem, co w odniesieniu do festiwalu nie jest najszczęśliwszą koincydencją. Ale dla mnie, mimo przeziębienia, taka aura to przyjemność. Owinęłam się płaszczem, na szyi zawiesiłam szalik, zgrabiałe ręce otuliłam mitenkami i wraz z G. ruszyłam na podbój miasta:) Podobało nam się!

A teraz jeszcze na chwilę pozostanę w tak lubianym przeze mnie zimowym klimacie fotograficznym. Chociaż cieszę się jesienią, cieszę się bardzo. I staram się korzystać z jej darów, bo potem zawsze jest przykro, kiedy się skończą i to męczące przeświadczenie, że można było bardziej i więcej. Ale w tym roku tak nie będzie. Zjadłam już chyba 10 kilo orzechów, grzyby na wszystkie ulubione sposoby, a w zamrażalniku czekają na swój czas zamrożone litry zupy dyniowej i leczo. Żeby jeszcze nadrobić rażące braki w spożyciu owoców – wtedy uznam jesień za spełnioną. Na szczęście jest jeszcze trochę czasu;)

faszerowany kabaczek

duży kabaczek
woreczek kaszy jęczmiennej
2 cebule
30 dkg podgrzybków
1 marchewka
1 pietruszka
3 (lub więcej;)) ząbki czosnku
2 łyżki zielonego groszku (u mnie mrożonego)
łyżka oleju rzepakowego
2 łyżki bułki tartej
300 ml bulionu warzywnego
sól & pieprz, chilli

Ugotowałam kaszę w bulionie.

Przekroiłam kabaczka wzdłuż i wydrążyłam jego miąższ.

Na niewielkiej ilości tłuszczu udusiłam poszatkowaną cebulę, przeciśnięty przez praskę czosnek, poszatkowaną marchewkę i pietruszkę, groszek, pokrojone grzyby i pokrojony miąższ kabaczka. Wymieszałam z kaszą jaglaną i doprawiłam.

Połówki kabaczka posypałam wewnątrz przyprawami, nafaszerowałam i posypałam niewielką ilością bułki tartej.

Zapiekałam kabaczka w piekarniku rozgrzanym do 180°C przez ok. 30 min., aż skórka zmiękła.


smażony patison w panierce

Dościgło mnie. Tylko na to czekałam i mam! Tradycji stało się zadość – choram! Nie znoszę przeziębienia, rzecz to oczywista, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę jawiący się w zaistniałej sytuacji nieco dramatycznie fakt, że jutro mam (teoretycznie) grać z kapelą w Zgierzu i jakoś trudno mi to sobie w tej chwili wyobrazić. Jednak przewrotnie lubię tę powtarzalność, ‚taksamość’ – chociaż w związku z chorobą może to brzmieć co najmniej dziwnie. Nic chyba tak mnie nie cieszy, jak to, że co roku robię coś tak samo, w ten sam sposób. Uwielbiam pamiętać i budować wspomnienia. Nad morze jeżdżę zawsze w tej samej kurtce, we wrześniu zawsze gotuję zupę krem z dyni, na Wszystkich Świętych zawsze wsiadam z Rodzicami w samochód i jadę na cmentarz do Morawicy – raz do roku przemierzam tę drogę i jest to dla mnie potwornie ważne, zwłaszcza, że to w jesieni. Nic się nie zmienia i to kocham najmocniej. Ta powtarzalność, to treść mojego życia.

No, widać, że majaczę zdjęta nieżytem górnych dróg oddechowych, dlatego może przejdę do spraw najwyższej wagi, czyli pożywienia;) Niezwykle lubię nasz krakowski Kleparz w jesieni, nawet Mateńka, oddana bywalczyni tego przybytku kupiectwa, której był się on już opatrzył na dziesiątą stronę, przyznała ostatnio w nostalgicznym tonie, iż Kleparz o tej porze roku nie ma sobie równych. Pięknie prezentują się kramy uginające się pod obfitością grzybów, orzechów, dyni i owoców – wszystko takie brązowe i sentymentalne. No i na Kleparz się nie wybrałam, a zamiast tego mam rosół z chilli, góry chusteczek i siłę prochów. Ale Matczysko nie byłoby sobą, gdyby nie zaopatrzyło mnie na zapas kleparskimi darami w postaci kabaczków, patisonów i grzybów – gotować więc nic mi nie przeszkodzi:)

smażony patison w panierce

spory patison
1 jajko (od szczęśliwej kury:))
4 łyżki mąki pszennej
6 łyżek bułki tartej
sól & pieprz, ostra papryka
olej do smażenia

Patisona pokroiłam na plastry (brzeszczotem:D), obrałam i wydrążyłam pestki.

Rozmąciłam jajko, doprawiłam.

Plastry patisona panierowałam jako kotlety: w mące, jajku i bułce tartej. A następnie smażyłam z obu stron aż zmiękły i się zezłociły.

Podałam z sosem curry i dużą ilością pieprzu.


krem podgrzybkowy

Jestem tak monotematyczna, jak już się na coś uprę, że aż samą mnie to na poły bawi, na poły dziwi. Jak grzyby, to codziennie przez 2 tygodnie, pod każdą postacią, aż do obrzydzenia (eeee, to chyba niemożliwe:)). Jak zupa, to ciągle tylko te kremy i kremy i nic, w co można by wbić ząb nie ma prawa pływać w talerzu. A teraz to jak nie dynia, to właśnie grzyby i orzechy do wszystkiego! Cóż ta jesień robi z człowiekiem?:)

Dziś znów krótki przepis, na zupę, którą każdy zna, ale jakoś zapragnęłam, żeby znalazła się tutaj wśród innych jesiennych przysmaków, które wyglądają nader zimowo:) Trzy składniki na krzyż, ale jaką mają moc!

krem podgrzybkowy

30 dkg podgrzybków
2 cebule
500 ml bulionu warzywnego
1 łyżeczka masła
sól & pieprz, suszony tymianek

Cebulę obrałam, pokroiłam w drobną kostkę i zeszkliłam na maśle.

Oczyszczone grzyby pokroiłam w paski, dorzuciłam do cebuli, zalałam bulionem i ugotowałam do miękkości.

Doprawiłam i zmiksowałam zupę na gładki krem.


uszka dyniowe

U mnie nadal dynia i radość z tzw. „brzydkiej pogody”. Wczoraj jadąc przez rzadko uczęszczaną przeze mnie część Krakowa przyglądałam się budynkom i ludziom. Nagle uderzyła mnie niesamowita ilość opadłych liści na chodniku. Kiedy one zdążyły pokryć ulice żółto-czerwonym dywanem? Miałam dziką chęć wyskoczyć z autobusu na najbliższym przystanku i zanurzyć stopy w te żółte sterty, szurając najgłośniej jak się da:) Zmierzałam jednak w kierunku mego miejsca zatrudnienia, więc odbiłam to sobie później;)

Kiedy wróciłam do domu, czekały na mnie uszka z nadzieniem dyniowym, o których niedawno wspominałam. Zamrożone, bo zamrożone, ale zaświadczam, że chłodzenie ani o jotę nie zepsuło ich smaku.

Oryginalny przepis, który bardzo, ale to bardzo mi się spodobał tutaj🙂

Ciasto pierogowe każdy robi po swojemu, a większość przepisów jest zbliżona. Ja używam takiego, jak nauczyła mnie moja Babcia. Zagniatam mąkę tortową z jajkiem, niewielką ilością oleju, szczyptą soli i odpowiednią ilością ciepłej wody. Zdarzyło mi się jednak czynić ciasto bez jaja i również nie mogę wyrzec na jego temat złego słowa. Jednak to z jajem jawi się ponoć jako bardziej atrakcyjne kolorystycznie.

farsz dyniowy
(mnie wyszło ok. 25 uszek)

ok. 400 g dyni
1 cebula
4 (lub więcej;)) ząbki czosnku
100 g sera z zieloną pleśnią
garść uprażonych i potłuczonych orzechów włoskich
parę gałązek tymianku
1 łyżeczka oliwy z oliwek
sól & pieprz
1 łyżka masła
szałwia (ja miałam suszoną, więc użyłam suszonej:))

Dynię obrałam, usunęłam z niej „wnętrzności”, pokroiłam na cząstki, rozłożyłam na blaszce razem z ząbkami czosnku i tymiankiem, posypałam przyprawami, skropiłam oliwą i piekłam w średnio rozgrzanym piekarniku do miękkości.

Cebulę poszatkowałam i przysmażyłam na niewielkiej ilości oliwy.

Przestygnięta dynię z czosnkiem przemieliłam (można rozgnieść widelcem), dodałam cebulę, dodałam pokruszony ser pleśniowy i kawałki orzechów włoskich, doprawiłam.

Farszem nadziewałam ciasto i lepiłam w formę uszek, jak zaleca oryginalny przepis:)

Gotowałam 5 minut we wrzątku.

Odcedzone podałam z posolonym roztopionym masłem zaromatyzowanym szałwią.


makaron z podgrzybkami

Dziś znów rzecz z serii, nie bójmy się tego powiedzieć, niewymagających. Kiedy widzę na straganach te obfite dary jesieni, to po prostu nie mam serca ich nazbyt przetwarzać i wybieram jak najprostsze formy obróbki. Przynajmniej przy pierwszym podejściu. A jak już się nacieszę klasycznymi połączeniami i niezaburzonym smakiem, mogę spokojnie przejść do eksperymentów;) Ale nie tym razem.

Z pierwszych podgrzybków robię zwykle zupę, nadzienie do pierogów lub wraz z dużą ilością cebuli dodaję je do kaszy. Albo prosty sos do makaronu:) Przepis chyba każdy zna, więc tak w skrócie:

sos podgrzybkowy

40 dkg podgrzybków
2 cebule
200 ml kwaśnej śmietany
1 łyżeczka oleju rzepakowego
sól & pieprz, rozmaryn

Cebulę pokroiłam w drobną kostkę i poddusiłam na niewielkiej ilości oleju. Oczyszczone grzyby pokroiłam w plastry i dorzuciłam do cebuli. Dusiłam aż zmiękły. Doprawiłam, dodałam śmietanę, dokładnie wymieszałam i pogotowałam jeszcze przez chwilę, by smaki dobrze się połączyły. Posypałam rozmarynem.

Podałam z makaronem i kawałkami przypieczonego wędzonego boczku.


zupa dyniowa

Spędziłam weekend w Warszawie, a w drodze powrotnej przeglądałam w myślach lodówkę dumając czym pożywimy się po powrocie późnym wieczorem. Czekała na mnie torebka podgrzybków i śliczna dynia od Mamy, wiedziałam, że to z nich w pierwszej kolejności zrobię użytek.

Zawsze strasznie wydziwiam z zupą dyniową. Często mieszam dynię z innymi warzywami, doprawiam na sposób orientalny, sypię bez umiaru cynamonu i dolewam litry mleczka kokosowego. Ale dziś miałam ochotę posmakować wreszcie dyni w pełnej kasie jej mdłego oblicza. Zapewne to właśnie musiał być powód, dla którego zdecydowałam się dodać do zupy główkę czosnku;)

Co roku stresuje mnie ogromnie ewentualność nieskorzystania z dyni do wiwatu. Wkraczam co tydzień na Kleparz i niczym  robot zaniepokojonym okiem taksuję stragany, by przekonać się czy czasem nie widać oznak kończącego się sezonu. Ale na szczęście jeszcze trochę.

Co roku mam wobec dyni ogromne plany, które jednak zwykle palą na panewce w obliczu powalającego dla mnie smaku zupy dyniowej. Kolejne dynie i kolejne zupy. I tak na okrągło! Ale tym razem zainspirował mnie poważnie przepis z bloga W Sezonie i zdołałam na tyle sporo dyni poświęcić na wypełnienie uszek, że zmuszona byłam zamrozić je na zaś – ale o tym innym razem:)

zwykła dyniówka – moja ulubiona

1 niewielka dynia
3 cebule
główka (lub ile kto woli;)) czosnku
ok. 750 ml bulionu warzywnego
łyżeczka oleju rzepakowego
parę gałązek tymianku (tak, ostatnio oszalałam na jego punkcie)
sól & pieprz

Obraną cebulę pokroiłam w kostkę i poddusiłam na rozgrzanym oleju rzepakowym.

Obrałam dynię, usunęłam z niej pestki, miąższ pokroiłam w kawałki i dodałam do cebuli.

Zalałam bulionem, dodałam pokrojony drobno czosnek i ugotowałam do miękkości.

Zblendowałam zupę, doprawiłam i posypałam tymiankiem.


pizza z wędzonym łososiem i jajkiem sadzonym

Kiedyś, wieki temu, już o tym wspominałam, ale przy tej okazji muszę powtórzyć, bo obawiam się odsądzenia od czci i wiary, a powtórzyć muszę to, że nasz rodzinny przepis na pizzowe ciasto pochodzi od Siorek, czyli młodszych Sióstr bliźniaczek mego Oćca:) Podczas swoich pierwszych prób z ciastem drożdżowym trzymałam spisany skrzętnie przepis drżącą ręką, a drugą, również drżącą, z aptekarską dokładnością odmierzałam składniki. Dziś natomiast traktuję recepturę raczej jako pewien schemat i z ciastem postępuję na tak zwane „oko”, a co gorsza, zupełnie nieortodoksyjnie, nie czekam ani minuty, żeby wyrosło – ale mimo to zawsze wychodzi pyszne.

pizza z wędzonym łososiem i jajkiem sadzonym

ciasto Siorek

30 dkg mąki pszennej (ja często daję pół na pół z pełnoziarnistą lub żytnią)
1 łyżeczka cukru
1/2 łyżeczki soli
2 dkg drożdży
2 łyżki oliwy
woda gazowana (lub piwo:))

dodatki

ostry sos pomidorowy
100 g wędzonego łososia w plastrach
1 jajko
ok. 80 g dobrze topiącego się sera na pizzę
1/2 cebuli pokrojonej w krążki
parę gałązek tymianku

Drożdże połączyłam z cukrem, solą i niewielką ilością wody. Dodałam mąkę, oliwę i kolejną porcję wody – taką by udało mi się wyrobić miękkie, sprężyste ciasto. I je wyrobiłam;)

Rozwałkowałam cienko, podsypując mąką, w kształt koła. Mój blat posmarowałam sosem pomidorowym, posypałam tymiankiem i startym serem żółtym. Położyłam krążki cebuli i połowę wędzonego łososia.

Wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do 180°C i piekłam ok. 15 minut (to zależy od grubości ciasta i ilości dodatków), przy czym na 5 minut przed końcem pieczenia wiłam na środek pizzy jajko.

Na upieczoną pizzę położyłam resztę wędzonego łososia i gałązki tymianku.


skorzonera

Ostatnio pisałam, że Matczysko, które ma uszy i oczy szeroko otwarte, zakupiło mi na naszym krakowskim Kleparzu pęczek skorzonery (lub też wężymordu:D), który to (pęczek, nie Kleparz, chociaż…:)) wprawił mnie w ogromną radość, podsycaną tym, iż dawno nie miałam z nim (pęczkiem;)) przyjemności. Miałam co do niego (pęczka, nie Kleparza;)) wielkie plany, ale niestety, złamałam się i przygotowałam moją skorzonerę w sposób najbardziej klasyczny z klasycznych! Z podsmażoną na maśle bułką tartą. Cóż, mało na świecie rzeczy jest tak obłędnych, jak to najprostsze połączenie!


wrzesień! i omlet na bogato

Całe rzesze złorzeczą z okazji nadejścia września, a ja wręcz przeciwnie! Głównie z powodu finału mej jakże uciążliwej i wymagającej prawdziwych wyrzeczeń abstynencji alkoholowej. Donoszę uprzejmie, że 1 września został uczczony należycie, ale obeszło się bez nieprzyjemnych reperkusji;)

Jutro wracam do moich przedszkolaków, a i czekają mnie nowe wyzwania zawodowo-muzyczne. Jak na mnie przystało, nieco się denerwuję, ale zaraz staram się przemówić sobie do rozsądku i przypomnieć, że moja praca należy przecież do naprawdę przyjemnych:) Pewne jest jedno – będę musiała posiedzieć nad pianinem. Jakby tak tylko od samego siedzenia wzrastały umiejętności;)

No i już coraz bardziej jesień! Do prawdziwej jeszcze daleko, ale czuć wyraźnie w trzewiach jej nadejście. Wielka to radość ujrzeć na termometrze tak wyczekiwane 14 stopni, wywlec z szafy ulubioną marynarkę i wyjść z domu na spotkanie z biało-burym niebem i złotymi liśćmi. Nic nie daje takiej euforii jak zapach wczesnej jesieni w powietrzu. Z każdym rokiem odurza intensywniej.

Dziś na obiad idziemy do moich Rodziców. Zjemy pyszne mamine bitki z gęstym sosem i mizerią. I już wiem, że czka na mnie dynia z Kleparza – z pierwszej dyni zawsze tradycyjnie robię zupę krem- i skorzonera, na którą jesienią czekam z równym utęsknieniem, jak wiosną na szparagi:)

A wczoraj z „braku laku” wylądował na naszych talerzach omlet. Na bogato, bo z wszystkim, na co napatoczyłam się otworzywszy lodówkę. Przepis każdy zna i robi omlet po swojemu, więc nie będę epatować swoim, nadmienię jedynie, że nasz obfitował w otręby, wędzonego łososia, suszone pomidory, cebulę, czosnek, mascarpone, salami, a posypany został pecorino. Może mało obiadowa historia, ale dla mnie w pełni satysfakcjonująca:)