tykwa
Taką oto tykwę do parzenia i picia yerba mate otrzymaliśmy niedawno od Brata i Bratowej Gregora, którzy przywieźli ją nam prosto z Argentyny:) Naczynie zostało od razu przetestowane i użyte zgodnie z ‚yerba matowym’ przeznaczeniem, jednak z powodu nieposiadania owych listków obecnie na stanie, z powodzeniem i lubością profanuję mą tykwę parząc w niej szałwię i rumianek:)
ostro-słodka kapusta z szynką szwarcwaldzką
Po latach szczerej niechęci (podsycanej przez mego Oćca;)), jakiś czas temu przekonałam się do kapusty. Lubię ją w zupie, surówką również nie pogardzę. Już nawet nie odwijam gołąbków, tylko spożywam je tak, jak Pan Bóg przykazał. Ale najchętniej przyjmuję ją w postaci zasmażanej. Na słodko. Żeby jednak nie znudzić kubków smakowych stawiam na różne wariacje. Tym razem padło na dodatek chilli i podsmażonej szynki szwarcwaldzkiej. Wątroba się nie ucieszyła, ale udobruchałam ją sporą dawką raphacholinu. Nadprogramową tkankę tłuszczową powstałą po spożyciu potraktowałam natomiast rowerkiem treningowym;)
ostro-słodka kapusta z szynką szwarcwaldzką
główka kapusty
3 cebule
2 małe strączki chilli (lub według uznania;))
100 g szynki szwarcwaldzkiej
zasmażka (zmieszane 2 łyżki mąki, 2 łyżki masła, odrobina ciepłej wody)
1 łyżeczka oliwy
1 łyżeczka koncentratu pomidorowego
sól, czarny i ziołowy pieprz, sproszkowana papryka, 2 łyżki cukru
Kapustę poszatkowałam, zasypałam łyżką soli i odstawiłam. Po ok. pół godzinie spłukałam sól gorącą wodą.
Cebulę pokroiłam w piórka i zrumieniłam na odrobinie oliwy w dużym garnku. Do cebuli wrzuciłam kapustę i dolałam nieco wody i dusiłam pod przykryciem. Gdy kapusta zmiękła dodałam zasmażkę i nadal gotowałam, by pozbyć się smaku surowizny. Następnie dorzuciłam pokrojone chilli, cukier, koncentrat pomidorowy i przyprawy. Dokładnie wymieszałam i gotowałam, aż smaki się połączyły, a kapusta była miękka, ale jędrna.
Pokroiłam szynkę szwarcwaldzką na kawałki, podsmażyłam na suchej patelni i posypałam nimi kapustę.
Smak okazał się bardzo inny od tego, który już znałam – chilli wykonało dobrą robotę, ale trzeba z nim uważać;) Kapusta dobrze sprawdziła się jako dodatek do mięsa, ale również wymieszana ze zwykłym makaronem, tworząc coś na kształt łazanek.
lody bakaliowo-ajerkoniakowe
Sezon lodowy uważam za otwarty:) Co tu dużo gadać, bardzo lubię ten przysmak, z tym zastrzeżeniem, że porcja musi być nieduża. Jest to moje pierwsze podejście do lodów sensu stricto po paru naprawdę udanych zeszłorocznych sorbetach (arbuzowym, bananowym i brzoskwiniowym). Szukałam odpowiednio prostego przepisu, na miarę moich możliwości sprzętowych (czyli braku maszynki do lodów). Taki właśnie zaprezentowała Feeria Smaków. Zachęcił mnie na tyle, że postanowiłam spróbować. Od siebie dodałam bakalie w postaci rodzynek, orzechów arachidowych i pistacji, ponieważ lubię, gdy w lodach coś chrupie:)
lody bakaliowo-ajerkoniakowe
100 ml ajerkoniaku
175 ml mleka
4 łyżki cukru pudru
375 ml śmietanki 36%
dodatkowo: rodzynki, tłuczone orzechy
arachidowe i pistacje
Likier wymieszałam z mlekiem. Schłodzoną śmietankę ubiłam na puszystą pianę, pod koniec ubijania dodałam cukier puder. Następnie delikatnie połączyłam śmietankę z likierem oraz mlekiem i równie delikatnie wmieszałam bakalie.
Przelałam masę do pojemnika i wstawiłam do zamrażalnika na 3 godziny. W trakcie mrożenia parokrotnie mieszałam masę, by ją spulchnić i zapobiec powstawaniu bryłek lodu.
paruchy z czekoladą
Nawarstwiania się spraw i obowiązków ciąg dalszy. Ale staram się walczyć z wrodzonym fatalizmem powtarzając sobie, że nie ma się czym przejmować. Proste, ale powtórzone odpowiednią ilość razy, zadziwiająco skuteczne. I mimo że nadal kompulsywnie skubię palce, to nerwowość jakby mniejsza, jak sobie uświadomię, że w ostatecznym rozrachunku nic tak naprawdę nie jest aż tak ważne, żeby się zamartwiać. Ale koniec tych rozważań w duchu eschatologicznym. Czas zająć się sprawami doczesnymi i obiadem na słodko, który w naszym domostwie jest rzadkością. Ale paruchy z czekoladą (i z klasycznym dodatkiem soli morskiej) są stałym punktem programu, zwłaszcza, gdy zostanie mi nieco drożdży.
A drążąc kwestię nomenklatury, u nas nazywano to danie właśnie paruchami, ale z doświadczenia wiem, że w zależności od regionu można usłyszeć takie wariacje, jak: kluski na parze, buchty, pampuchy czy parowańce. Nie daję głowy, że wszystkie oznaczają to samo, ale istotne jest, że rozchodzi się o coś puszystego i z drożdży;)
paruchy z czekoladą
500 g mąki pszennej
50g drożdży
ok. 200 ml mleka (w zależności ile ‚zabierze’ mąka)
2 łyżki cukru
2 łyżki oleju
odrobina soli
polewa
tabliczka gorzkiej czekolady
2 łyżki słodkiej śmietanki
1 łyżeczka gruboziarnistej soli morskiej
Drożdże rozrobiłam z cukrem, solą, odrobiną mleka i mąki, tworząc zaczyn. Następnie dodałam resztę mąki i mleka oraz dodałam olej. Zagniotłam ciasto i wyrabiałam ręcznie aż stało się elastyczne. Odstawiłam w ciepłe miejsce na pół godziny do wyrośnięcia. Następnie podzieliłam ciasto na równej wielkości kuleczki i ponownie pozwoliłam im wyrosnąć.
Parowałam je na nakładce na garnek przeznaczonej specjalnie do gotowania na parze przez ok. 8 minut pod przykryciem. (Można również układać kluski na gazie zawiązanej nad garnkiem z gorącą wodą).
Aby zrobić polewę, rozpuściłam pokruszoną czekoladę w kąpieli wodnej. Dodałam śmietankę i sól morską i dokładnie wymieszałam.
P.S. Spotkałam się również z przepisami, które zalecają dodanie do ciasta jajek. U mnie jednak taki sposób nie był dotąd praktykowany – czas spróbować:)
Paruchy można jadać na milion sposobów, a oprócz tych najbardziej rozpowszechnionych: z konfiturą lub przyrumienioną na maśle bułką tartą, ja przepadam za ich wersją wytrawną, np. z sosem grzybowym lub gulaszem. Wtedy przypominają mi mój ukochany český houskový knedlík, którego w Rodzinie oprócz mnie nikt nie lubi;)
świąteczna retrospekcja
Krakowskie kramy na Rynku, to miejsce (lub też wydarzenie), którego mogłabym nie opuszczać przez całe Święta. A gdy targi dobiegają końca, smutek napawa moje sjerce i z utęsknieniem czekam na kolejną okazję:) Uwielbiam te warkocze serowe i grillowane oscypki, grzane wino i wszelkie ludowe rękodzieło. Drewniane akcesoria kuchenne i biżuterię i tę atmosferę Święta i wyjątkowości. Lubię też ten rój ludzi przewalający się gwarnie pomiędzy budkami, nawet turyści wpychający się do kolejki specjalnie mi nie przeszkadzają;)
Do naszych tradycji wielkanocnych należy także Emaus i Rękawka, a przede wszystkim obowiązkowy ‚obchód po Grobach Pańskich’ – im więcej, tym lepiej. Tego roku pogoda nieco pokrzyżowała nam plany i nie padł kolejny rekord, ale ustawowe minimum udało nam się wyrobić;)
krem z zielonych warzyw
Po wspaniałych Świętach zostało mi sporo przywiędłej zieleniny – szpinaku, rukoli, bazylii i koperku. Ratując je przed zagładą, stworzyłam z nich energetyczny, zielony krem. Gęsty, ale na tyle lekki, że dobrze sprawdza się w roli poświątecznego panaceum;)
Nie byłabym sobą gdybym nie dodała do tej zupy cebuli i czosnku, więc dodałam;) Zagęszczaczem zostały tym razem ziemniaki.
zielona zupa-krem
pęczek koperku
szklanka liści rukoli
szklanka liści szpinaku
szklanka liści bazylii
3 ziemniaki
2 cebule
4 (lub więcej;)) ząbki czosnku
700 ml bulionu warzywnego
1 łyżeczka oliwy z oliwek
sól & biały pieprz, suszona bazylia
W garnku rozgrzałam oliwę i poddusiłam na niej pokrojono drobno cebulę. Dodałam pokrojone w kostkę ziemniaki i zalałam bulionem. Gdy ziemniaki zmiękły dorzuciłam koperek, szpinak, rukolę i bazylię oraz rozgniecione ząbki czosnku. Przyprawiłam i gotowałam jeszcze chwilę. 3/4 zupy zmiksowałam, a resztę zostawiłam w stanie niezmienionym dla nadania jej faktury.
wszystkiego wielkanocnego/żur
No to Wszystkim wszystkiego wielkanocnego:)
Melduję, że knysze z nadzieniem pieczarkowym upieczono, wafle przekładane masą kajmakową przygnieciono encyklopedią, jajko wydrapano, wywleczono koszyczek i przygotowano do niego wszelkie koszyczkowe wiktuały:)
A główny bohater – żur, czeka przykryty szmatką na swoją kolej. Pewnie się nie pomylę twierdząc, że każdy ma swój przepis na tę zupę, a słyszałam nawet, że w niektórych regionach wcale się ona nie pojawia na wielkanocnym stole (np. na rzecz rosołu;)). Dlatego nie mam zamiaru nikogo namawiać na moją wersję, która zresztą jest dość standardowa. W dodatku za każdym razem zmieniam nieco proporcje mojego zakwasu żurkowego. Nie bójmy się tego powiedzieć – robię go ‚na oko’. Modyfikacje dotyczą głównie ilości czosnku – z roku na rok jego ilość się oczywiście zwiększa skokowo;)
zakwas żurowy
5 łyżek mąki żytniej z pełnego przemiału
5 (lub więcej;)) ząbków czosnku
kawałek podsuszonej skórki chleba żytniego
500 ml przegotowanej, ciepłej wody
Żurek ponoć najlepiej jest przygotowywać w glinianym naczyniu, jednak ja z powodu jego braku posiłkuje się słoikiem.
Do słoika wsypałam mąkę, dodałam drobno pokrojony czosnek, skórkę z chleba i zalałam wodą. Przykryłam bawełnianą ściereczką i mieszałam raz dziennie przez 3 dni. (Pomieszam jeszcze jutro:)). Zakwas powinien być gotowy do użycia po 4 dniach.
Gotowy zakwas dodaję zwykle do bulionu, dodaję jeszcze więcej czosnku i podaję tradycyjnie – z kiełbasą i jajkiem.
krem brokułowo-cebulowy z oliwą truflową
Niedawno Mateńka podarowała mi butelkę oliwy truflowej. Znajduję dla niej szerokie zastosowanie w mojej kuchni, a dziś postanowiłam wzbogacić smak zupy brokułowej jej wyrazistym aromatem. Delikatnej z natury zupie wyszło to zdecydowanie na dobre:)
A przygotowanie do Świąt, zapewne tak samo, jak i u Was, trwają! A nawet nasilają się, jak to zwykle na ostatniej prostej. Jutro po tym, jak odśpiewam wszystkie piosenki i odtańczę wszystkie tańce z moimi Przedszkolakami, jadę do mieszkania Rodziców i, jak co roku, będę z największą radością i zapałem pomagać w wyrobie knysz, kajmaku i wydrapywaniu pisanek.
Sama już trochę posprzątałam (chociaż, przyznaję bez bicia – tylko z wierzchu;)) i zakisiłam żurek. Zanosi się, że tym razem najemy się żurku do wiwatu. I będą go co najmniej trzy rodzaje. Ciekawe jak na takim tle wypadnie mój…:) A zanim będziemy już mieli dosyć żurku, zupa brokułowa.
krem brokułowo-cebulowy z oliwą truflową
2 brokuły (około 500 g)
2 cebule
2 ziemniaki
około 600 ml bulionu warzywnego
4 (lub więcej;)) ząbki czosnku
4 łyżki kwaśnej śmietany
2 łyżki oliwy truflowej
sól & biały pieprz, zielona czubryca, (sezam, gol-rang)
Na niewielkiej ilości oliwy truflowej poddusiłam pokrojoną na kawałki cebulę. Dodałam różyczki i ‚głąb’ brokułów oraz pokrojone w kostkę ziemniaki. Zalałam bulionem i gotowałam do miękkości warzyw.
Dodałam przeciśnięty przez praskę czosnek oraz przyprawy, a zupę zblendowałam.
Zaprawiłam zupę śmietaną i podałam ją posypaną sezamem i gol-rangiem oraz skropioną oliwą truflową.
musztardowa karkówka z konfiturą cebulową
Brzydko z mojej strony. Post, a ja mamię przypieczoną karkówką… Ale zostało mi nieco zamarynowanej, a szkoda zmarnować. To już jednak końcówka – Post, to rzecz święta więc basta z mięsiwem! W mojej rodzinie zawartość koszyczka konsumuje się zaraz po jej poświęceniu, więc wyrzeczenie jest i tak wyjątkowo krótkie.
Karkówkę robię zawsze w podobny sposób – z musztardą, miodem, czosnkiem i pikantną marynatą. Do tego słodka konfitura z cebuli – jak dla mnie idealne proporcje aromatów.
musztardowa karkówka
4 plastry karkówki
2 łyżki ostrej musztardy
1 łyżka miodu (u mnie wrzosowy)
2 łyżki mieszanki typu ‚Pikantna Marynata’
4 (lub więcej;)) ząbki czosnku
1 łyżeczka oliwy
sól & pieprz, czerwona papryka, czerwona czubryca
słoiczek konfitury cebulowej
(pokrojona w piórka cebula, skarmelizowana z dodatkiem cukru trzcinowego,
oliwy i octu balsamicznego oraz przypraw)
Mięso rozbiłam tłuczkiem. Umieściłam w misce, do której dodałam oliwę, musztardę, miód, rozgniecione ząbki czosnku oraz wszystkie przyprawy. Wszystko dokładnie wymieszałam, przykryłam folią spożywczą i odstawiłam na całą noc w chłodne miejsce.
Zamarynowane mięso piekłam na ruszcie w piekarniku z opcją grillowania w temperaturze 180°C aż się zrumieniło (ale czas uzależniony jest od indywidualnych preferencji).
Podałam z konfiturą cebulową, tłuczonymi ziemniakami, sałatką szpinakową i oczywiście z piwem:)
pasta fetowa
Pastę tę podała kiedyś na imprezie moja uczelniana znajoma. Zauroczyła mnie (i pasta i znajoma, żeby nie było:)), chociaż zupełnie nie byłam w stanie wyabstrahować poszczególnych składników. Jadłam coraz bardziej kompulsywnie, by wreszcie odkryć, że ta charakterystyczna słoność pochodzi od fety. Oczywiście nie omieszkałam zapytać o konkrety dotyczące receptury i teraz sama robię taką nieustannie. Sprawdza się idealnie podczas spotkań towarzyskich jako dodatek do nachosów lub krakersów, ale niezła również do chleba.
pasta z fety
150 g sera feta (dobrze sprawdzają się również feto-podobne – sprawdzałam:))
łyżeczka koncentratu pomidorowego
łyżeczka ketchupu
4 (lub więcej;)) ząbki czosnku
czerwony pieprz
Fetę rozdrobniłam w miseczce widelcem zostawiając widoczne grudki (można również zblendować, jeśli ktoś woli gładszy krem). Dodałam koncentrat pomidorowy, ketchup, rozgnieciony pieprz i przeciśnięty przez praskę czosnek. Wymieszałam i odstawiłam ‚do przegryzienia’.
Parę dni można bez problemu przechowywać tę pastę w lodówce, jednak przed podaniem najlepiej wyjąć ją z chłodu chwilę wcześniej.